Na wstępie tego tekstu chciałbym zaznaczyć, iż zdaję sobie sprawę z tego, że posty tutaj potrafią być długie i jest ich już sporo, niemniej jednak wierzę, że są ciągle osoby ich treścią zainteresowane. Pragnę więc podkreślić, iż wiele tekstów jest ze sobą powiązanych i niemożliwe jest powtarzanie w każdym kolejnym tych samych informacji, dlatego osobom rozpoczynającym w tym miejscu lub wracającym tutaj po ostatnim ogłoszeniu informacji przez prokuraturę gorąco polecam zapoznanie się z przynajmniej kilkoma ostatnimi wpisami (choć cenne informacje znajdują się także w starszych wpisach).

 

We wpisie pod tytułem „Nareszcie” odniosłem się m.in. do skarg na mnie zawartych w dwóch „wątkach” w miarę współczesnych (w których to prokuratura, zgodnie z przewidywaniami, nie dopatrzyła się czynów zabronionych). Tym razem pokażę, o jakie (przedawnione) zachowania z przeszłości – sprzed kilkunastu i dwudziestu kilku lat oskarżały mnie dwie kobiety oznaczone w skardze jako wątki nr 4 i nr 7.

Kobieta tworząca wątek nr 4 była słuchaczką mojego proseminarium, seminarium magisterskiego i moją doktorantką, a wreszcie doktorką. Jej znajomość ze mną trwała więc długo: od roku 2006 do 2014. W swojej skardze odnosi się bardzo wybiórczo do zdarzeń tego okresu. Przytacza rzekome molestowanie w roku 2006 i potem dopiero w czasie studiów doktoranckich. W zasadzie przytacza tylko jedno zdarzenie molestacyjne, które odnosi się bezpośrednio do niej. To rzekomy pocałunek w usta na zakończenie proseminarium w lutym 2006 roku. Odnalazłem listy uczestników moich proseminariów z tamtego okresu i wynika z nich, że owa studentka uczestniczyła w zajęciach semestru letniego, a więc zakończenie proseminarium odbyło się w końcu maja albo na początku czerwca 2006 (a nie w lutym). Mniejsza zresztą o to: studentka mogła pomylić pory roku; było to przecież 16 lat temu. Oświadczam, że z pewnością do takiego incydentu nie doszło ani w lutym, ani w maju/czerwcu.

Moje podobno następne zachowania molestacyjne opisuje lakonicznie i ogólnikowo: „Takie sytuacje, w których czułam, że przekraczana granica jest mojej fizyczności, ale już bez tak ścisłego kontaktu fizycznego (obejmowanie, pocałunki przy każdej możliwej okazji, ale już w policzek), zdarzały się jednak jeszcze wielokrotnie, aż do września 2012, kiedy zaszłam w ciążę”. Oskarżająca nie przytacza żadnych dowodów, że tak było; w tym czasie skończyła studia magisterskie i zaczęła studia doktoranckie. Już w trakcie pisania magisterium, jako że była osobą ambitną, zadeklarowała chęć napisania u mnie pracy doktorskiej. Dziwne, że czynności molestacyjne, których rzekomo wielokrotnie w tym czasie ode mnie doznawała, nie zniechęciły jej do wyboru mnie jako promotora, choć musiała mieć świadomość tego, że kontakt ze mną będzie co najmniej czteroletni i intensywniejszy niż na studiach magisterskich. Przypominam też osobom niezaznajomionym z uczelniami, że wybór promotora jest absolutnie dobrowolny i podyktowany wyłącznie preferencjami studenta. Ja zresztą nie byłem wtedy jedynym językoznawcą na polonistyce.

Wszystkie następne zarzuty przytaczane w skardze nr 4 jej autorka umieszcza w kontekście „ja i inne doktorantki”, zwłaszcza jedna, jej przyjaciółka, która też złożyła na mnie skargę. A więc podobno „Obwiniony jednak wielokrotnie w stosunku do mnie oraz do moich koleżanek [tu następują ich nazwiska] używał niestosownego języka: nazywał mnie wraz z wymienionymi koleżankami swoimi gwiazdami, plejadą, sikoreczkami, wielokrotnie obejmował na różnych konferencjach, zapraszał do siebie do pokoju, traktował trochę, jakbyśmy były z nim związane”. Sprawę nazywania „Plejadą” doktorantek (nie tylko moich), z którymi pisaliśmy zbiorową pracę z teorii kultury języka, już wyjaśniałem, jednak wyjaśnienie to powtórzę. Grupa doktorantek, przyszłych autorek pracy naukowej „Nowe spojrzenie na kryteria poprawności językowej”, liczyła siedem osób. Nazwałem je nieco żartobliwie Plejadą, nawiązując do grupy siedmiu „poetów zebranych wokół Pierre’a de Ronsarda i Joachima du Bellaya, działająca we Francji w XVI wieku. Jej koncepcja poezji i roli poety poważnie przyczyniła się do dalszego rozwoju literatury francuskiej oraz upowszechniła stosowanie języka francuskiego w literaturze pięknej tego kraju” (Wikipedia). Chodziło mi o to, że siedem współpracujących ze mną doktorantek może ożywić spojrzenie na pewne zagadnienie teorii kultury języka, a więc tak jak francuska „Plejada” przyczynić się do rozwoju tej teorii. Doktorantki, z racji specjalistycznej wiedzy, jaką miały w tej dziedzinie, w tym także autorka wątku nr 4 skargi, wiedziały, dlaczego są nazywane „Plejadą” i nigdy przeciwko temu nie protestowały.

Korespondencja między mną a członkiniami tej grupy, którą w formie mejli zachowałem do dziś, a także wspomnienia innych doktorantek związanych z tą grupą, potwierdzają, że atmosfera na spotkaniach była sympatyczna, pełna wzajemnej życzliwości i prawdziwie naukowa. Stwierdzenie „traktował trochę, jakbyśmy były z nim związane”, jeśli odnosi się do spraw naukowych – tworzenia tej broszury – nie jest żadnym zarzutem. Jeśli zaś autorka miała na myśli sprawy pozazawodowe – jest nieprawdziwe i niczym niepoparte.

Oskarżenia zaś o to, że obejmowałem doktorantki (w tym autorkę wniosku nr 4) na konferencjach i zapraszałem je do swojego pokoju (gdzie i kiedy? na konferencjach? na polonistyce?) są gołosłowne, niepoparte nawet żadnym przykładem.

Dziwne, że skarżąca opisuje fakt, iż kiedy na konsultacje do mnie do domu (chodziło o oddanie mi egzemplarza pracy doktorskiej, żeby przyspieszyć procedury), przywiózł ją jej mąż, nie wykazałem zachowań molestacyjnych. A mąż pozostał w aucie pod moim blokiem, więc zapewne nie czuł zagrożenia dla swojej żony.

Kobieta skarżąca mnie w skardze nr 4 nie czuła się najwyraźniej ani pokrzywdzona, ani straumatyzowana, skoro zaprosiła mnie na swój ślub kościelny (narzeczonego znałem już wcześniej, gdyż kilkakrotnie przyjeżdżał po nią na UW) i na tym ślubie przedstawiła mnie swoim rodzicom jako promotora doktoratu. Czy naprawdę mamy wierzyć  w to, że osoba molestowana czy taka która czuje, że przekraczane są granice jej prywatności, z własnej niczym nieprzymuszonej woli zaprasza sprawcę do wspólnego celebrowania jednego z najważniejszych dni swojego życia, rozmawia z nim i przedstawia rodzinie?

Kuriozalny w kontekście molestowania seksualnego jest zarzut, że spytałem raz o to, czy trzymiesięcznemu synkowi doktorantki zstąpiły jąderka. Owszem, mogłem jej zadać takie pytanie, gdyż niedługo przedtem synkowie znajomej mojej rodziny mieli taki problem i mogłem powodować się troską o zdrowie dziecka mojej doktorantki. Powiązanie tego mojego pytania ze sprawą rzekomego molestowania seksualnego tejże doktorantki jest zaiste swoistym majstersztykiem logicznym. Jeśli moje pytanie wprawiło ją w zakłopotanie i zostało odczytane jako przekraczające granice prywatności, to nie było to moim celem, jednak nawet to nie czyni go zachowaniem o napastliwym charakterze, zdążającym do kontaktów cielesnych. W każdej takiej relacji należy także pamiętać o kontekście: czym innym jest takie pytanie usłyszane od osoby obcej, czym innym od tej, którą zna się od lat, zaprasza na ślub, poznaje z małżonkiem itp. itd.

Wątek nr 4 skargi nie zawiera żadnych prawdziwych oskarżeń, a i te wymyślone odnoszą się w zasadzie tylko pośrednio do osoby skarżącej, która przyznaje na zakończenie: „Zdecydowałam się dołączyć do wniosku przygotowywanego w sprawie p. XX ponieważ – mimo że nie jestem już związana z uniwersytetem – zależy mi, żeby obecne studentki były traktowane bez naruszania ich godności oraz by podobne zachowania nie miały już miejsca w przyszłości”. Czyli jest typowa skarga solidarnościowa. Autorka w żadnym miejscu nie pisze, żeby czuła się pokrzywdzona przeze mnie, a jedynym negatywnym uczuciem, o którym wspomina, jest skrępowanie (do czego nawiąże jeszcze pod koniec tego tekstu).

 

Przejdźmy teraz do drugiej sprawy. Cofnijmy się w czasie o kilka lat. Zarzuty o molestowanie zawarte w wątku numer 7 skargi dotyczą lat 1998 – 1999, a więc rzekomych wydarzeń sprzed dwudziestu kilku lat. Przejawami molestowania miałoby być wg autorki skargi:

a) to, że w czasie wizyty w moim mieszkaniu w sprawie pracy magisterskiej siedziała na kanapie obok mnie i „czuła się trochę niezręcznie”, a ja komentowałem jej wygląd („Profesor krytykował na przykład moją decyzję o skróceniu włosów”);

b) to, że w czasie konferencji we Wrocławiu zaproponowałem jej wieczorny spacer i w czasie tego spaceru chwyciłem ją za rękę i kontynuowałem z nią „spacer wzdłuż Odry, jakbyśmy byli parą”; wreszcie magistrantka uwolniła się z mojego, jak twierdzi, uścisku i wróciła do hotelu

c) to, że zwracałem się do niej po imieniu w formie zdrobniałej.

Jeśli chodzi o pierwszy zarzut, to jego autorka pomija tło tego wydarzenia (co zresztą charakterystyczne jest dla wielu fragmentów skarg). Otóż w tamtym czasie miałem półroczny urlop naukowy i nie powinienem był w ogóle zajmować się sprawami dydaktycznymi ani pojawiać się na uczelni. Magistrantka, która teraz mnie skarży, bardzo chciała w terminie napisać pracę i zakończyć studia i dlatego zgodziłem się, by przyszła do mnie na konsultacje z gotowym fragmentem rozprawy. W mieszkaniu była wówczas moja żona i kilkumiesięczna córeczka. Starałem się być miły, nie przypominam sobie, bym krytykował wygląd studentki. Nie jest to w moim zwyczaju.  Na kanapie siedzieliśmy dlatego, gdyż (jak opisywałem w jednym z wcześniejszych wpisów) tylko siedzenie obok siebie daje możliwość jednoczesnego przyglądania się tekstowi i omawiania pracy, a w moim malutkim wtedy pokoju nie było warunków, żeby robić to przy biurku.

Wydarzenie opisane jako molestowanie w punkcie b wyglądało zgoła inaczej niż pisze skarżąca. Konferencja, którą wspomina autorka wątku nr 7, była – o ile pamiętam – konferencją studencko-doktorancką, a ja byłem na niej jako opiekun naukowy. Po obradach organizatorzy konferencji zaprosili jej uczestników na kolację. Okazało się, że oprócz skromnego posiłku na stołach był tylko alkohol, nie było wody czy soków [Mnie poratował jeden ze studentów, oferując butelkę wody mineralnej]. Magistrantka, o której tu mowa, w pewnej chwili poczuła się źle i chciała wyjść z sali zaczerpnąć świeżego powietrza. Zwrócili mi na to uwagę siedzący obok niej i zasugerowali, bym wyszedł z nią, żeby czuwać nad jej stanem. Tak też zrobiłem. Na powietrzu magistrantka poczuła się nieco lepiej, ale nadal poruszała się niepewnie. Chwyciłem ją za rękę, a nawet pod ramię (!) i przeszliśmy tak kilkaset metrów wzdłuż Odry. Po kilkunastu minutach magistrantka poczuła się na tyle lepiej, że przestałem ją podtrzymywać, i wróciliśmy do sali restauracyjnej. Moje zachowanie nie było w żadnym momencie powodowane chęcią molestowania, lecz wyłącznie troską o swoją podopieczną.

Jeśli chodzi o zarzut, że zwracałem się do niej po imieniu, to autorka wątku zapomniała dodać, że poznałem ją jako uczennicę liceum, którą przywiózł z Kielc na jedną z konferencji naukowych do Karpacza jeden z doktorów językoznawstwa, pracownik uczelni. Uczestnicy konferencji (zaskoczeni zresztą tym, że uczennica liceum wygłasza referat naukowy na konferencyjnym poziomie) zwracali się do licealistki po imieniu. Ona się temu nie sprzeciwiała. Kiedy spotkałem się z nią na uczelni, mówiłem jej więc dalej po imieniu, jako do osoby znanej mi z jej czasów licealnych.

W swojej skardze autorka wątku nr 7 nie wspomina o negatywnych uczuciach wobec mnie, o traumie czy poczuciu krzywdy. Skargę motywuje, jak niemal wszystkie pozostałe osoby, tym że: „zależy mi na tym, aby traktowanie osób studiujących nie naruszało ich godności, a także by zachowania tego rodzaju więcej się w przyszłości nie zdarzały”. A więc jest to kolejny przykład skargi solidarnościowej, a nie – spowodowanej dramatycznymi przeżyciami i traumą pokrzywdzonej skarżącej, która jest zresztą, jak sama pisze na facebooku, od ponad dwudziestu lat szczęśliwą żoną i matką, znaną w pewnych kręgach dziennikarką i pisarką.

Możemy dyskutować o tym, co współcześnie uważane jest za profesjonalne podejście, a co nie, do jakiego stopnia mistrzowskie czy ojcowskie podejście promotora (który też nie jest stricte tym, kim przełożony w biurze) może wiązać się z troską o bardziej prywatne elementy życia. Czy jeśli obie strony się na to zgadzają, a pragmatyczność podpowiada, że jest to sensowne, można spotykać się ze studentem w warunkach domowych, żeby omawiać sprawy zawodowe? Czy w ogóle można się z doktorantami przyjaźnić, a przełożonych zapraszać na ślub, kawę czy poznawać ze swoimi rodzicami, mężami, dziećmi itp. itd.?

Jest jednak różnica między dyskusją czy nawet upomnieniem mnie (a choćby i wysłaniem do mojej wiadomości listy zachowań, które kogoś uraziły!), a udzielaniem wywiadów i tworzeniem obszernego medialnego obrazu potwora, drapieżcy i oblecha, który nigdy nie powinien mieć do czynienia ze studentami, a każde jego zachowanie musiało być podszyte najgorszą możliwą intencją. Doskonale rozumiem, iż w relacjach międzyludzkich dochodzić może do różnych nieporozumień, ale wszelkie informacje należy rozpatrywać w pełnym kontekście zdarzeń. Niezależnie od swojego zdania na temat tej sprawy jestem pewien, że rzesze studentów, którzy uczęszczali  na różnego typu prowadzone przeze mnie zajęcia, mogą potwierdzić, że atmosfera na nich była zawsze bardzo swobodna, rodzinna i pełna humoru. Nie każdemu musi to odpowiadać (dlatego wybór prowadzących jest prawie zawsze dobrowolny), niemniej jednak nigdy nie miałem opinii wrednego tyrana. Także w przy występowaniu jakichkolwiek sytuacji krępujących czy nieporozumień normalną reakcją nie jest utrzymywanie sympatycznych stosunków, a następnie zmyślanie i koloryzowanie średnio dziesięć lat później, w celu podparcia wniosku przyjaciółki, czy zabrania głosu w „słusznej sprawie”.

Dotąd odniosłem się do czterech  z siedmiu wątków skargi o podobnym charakterze, po to, by zrozumieli Państwo różnicę między nimi a trzema głównymi wątkami sprawy (w tym dwoma przedawnionymi i tym, do którego częściowo się odnosiłem, a który sprawę zapoczątkował), które opiszę, gdy pozwoli na to sytuacja.

Przywoływanie w skardze na mnie do komisji antydyskryminacyjnej nieuzasadnionych i fałszywych oskarżeń o rzekome molestowanie nawet sprzed ćwierćwiecza wyraźnie świadczy o zorganizowanej akcji grupy kobiet i organizacji kobiecej, akcji mającej na celu zdyskredytowanie mnie jako człowieka i pracownika naukowego. Przyczyny tej akcji już częściowo opisałem w poprzednich wpisach. W całości będę je mógł opublikować wtedy, gdy zakończą się czynności prawne, które podjąłem.