Tyle właśnie kobiet, studentek i byłych doktorantek, złożyło na mnie skargę o molestowanie seksualne. Chociaż nie: w pierwszym zawiadomieniu mnie o tym fakcie, które dostałem od koordynatorki ds. antydyskryminacji na UW, wymienia się osiem nazwisk osób skarżących. Tak samo jest w pierwszym zawiadomieniu od przewodniczącej komisji antydyskryminacyjnej na UW. Dopiero w końcowej opinii komisji zgłaszających kobiet jest siedem. Czyżby dlatego, że siódemka jest liczbą szczęśliwą? Otóż nie. Po prostu na wysłuchaniu-przesłuchaniu mnie przez komisję antydyskryminacyjną ujawniłem e-mail jednej z podpisanych pod skargą studentek, w którym pisze ona expressis verbis: „Ja nigdy z Markowskim nie miałam zajęć także totalnie nie znam człowieka” [ortografia oryginalna]. Przyznaje się, że mnie nie zna, ale skarży się, że ją molestowałem. Toteż komisja nie miała innego wyjścia, jak tylko wycofać nazwisko tej studentki z listy oskarżycielek. Notabene powinna to już zrobić pani koordynatorka do spraw antydyskryminacji zanim przekazała sprawę do komisji. Ale ona pewnie nie sprawdziła, czy wszystkie kobiety mnie skarżące mają lub miały ze mną coś wspólnego, czy choćby mnie znają. To co sądzić o takim trybie załatwiania skargi, czyli procedowania?

Więc zostało siedem pań skarżących. Liczba siedmiu skarżących poraziła komisję, zrobiła na niej takie wrażenie, że nie zadała sobie trudu, żeby sprawdzić, jakie były relacje tych kobiet ze mną. A podpowiedziałem to w liście do przewodniczącej komisji. Zignorowała to chyba, na list mi oczywiście nie odpisała. Napisałem wtedy (nazwiska skarżących i fragmenty, które mogłyby je dekonspirować, pomijam):

„Informuję, że:

  1. Z panią AB nie mam kontaktu od jej doktoratu w roku 2014.
  2. Z panią CD nie mam kontaktu od roku 2012 [w piśmie do przewodniczącej napisałem błędnie, że od roku 2008].
  3. Z panią EF nie mam kontaktu od jej magisterium w roku 1999.
  4. Z panią GH nie miałem nigdy zajęć; jeśli jest to pani, która występowała uprzednio pod nazwiskiem IJ, to chodziła ona przez kilka tygodni na moje seminarium magisterskie w roku 2017. Od tego czasu nie miałem z nią kontaktu.
  5. Nie kojarzę pani K ani pani LM. Być może były one słuchaczkami mojego wykładu z kultury języka polskiego.
  6. Pani NN chodziła jako wolontariuszka (będąc studentką 1. roku!) na seminarium magisterskie, ponieważ – jak oświadczyła – koniecznie chciała uczestniczyć w moich zajęciach już od 1. roku studiów, a innego typu zajęć wówczas nie prowadziłem. Następnie chodziła na mój wykład i na moje ćwiczenia z kultury języka polskiego na 2. roku studiów i ćwiczenia te zaliczyła. […]
  7. Pani OP jest moją wychowanką naukową, […] Nasze relacje były koleżeńskie, […] na co mam dowody w formie wydruków […] mejli, które przedstawię Komisji.

Jestem gotów przedstawić opinie studentów na mój temat pochodzące z ostatniej ewaluacji.

Piszę te wyjaśnienia, gdyż sądzę, że mogą one być pomocne w rozpatrywaniu  przedmiotowej sprawy”.

 

Z tych pań tylko CD, OP i NN rozmawiały ze mną (CD i NN wyłącznie na dyżurach) na tematy inne niż zawodowe. Dwie z pozostałych są mi nieznane (okazało się potem, że LM chodziła na moje ćwiczenia, ale kompletnie jej nie pamiętam), pozostałe trzy (bo wtedy była jeszcze mowa o ośmiu sygnatariuszkach) były ze mną w relacjach czysto zawodowych – żadna z nich nie przedstawiła też zarzutów serio nawet w paszkwilu Anny Goc. Jedna z nich mówiła, że ją chwyciłem za rękę, druga, że mąż czekał pod drzwiami mojego mieszkania, kiedy przyszła do mnie z pracą doktorską, trzecia, że powiedziałem do niej „kotku”.

I tak z magicznej siódemki pozostała też magiczna trójka pań, które rzekomo molestowałem. Ale w świat medialny poszła siódemka, rozmnożona o następne rzekomo pokrzywdzone: „Ustaliliśmy, że początkowo komisja dotarła do siedmiu osób, które oskarżyły profesora o molestowanie seksualne, ale w trakcie prac zgłosiły się kolejne pokrzywdzone” pisze dziennikarz Gazety Stołecznej. Tylko że w opinii komisji nie stwierdza się, że zgłosiły się do niej następne „pokrzywdzone”. Zresztą regulamin komisji nie przewiduje takiej możliwości. „Kolejne pokrzywdzone” musiałyby zgłosić kolejną skargę. Ale drugiej skargi nie było. O „kilkunastu kobietach” („Kilkanaście kobiet połączyła jedna historia.”) pisze w paszkwilu Anna Goc. Ale przytacza rzekome wypowiedzi tylko ośmiu z nich (oraz uwagi trzech podobno pracownic naukowych, występujących jako „obecna wykładowczyni”, „jedna z wykładowczyń”  i „inna wykładowczyni” – te się zresztą nie skarżą, że były przeze mnie molestowane). Nic dziwnego, że na warszawskiej polonistyce rozpuszczano potem wieści o trzydziestu molestowanych przeze mnie studentkach.

A liczba 30 też się pojawia w sensacjach gazetowych. Do tych rozmiarów urosła liczba lat, od których rzekomo jestem molestantem. Jak to się stało? W opinii komisji pisze się, że pierwsze przypadki, o które się mnie oskarża, miały miejsce „przed ponad 20 laty”. W artykule Karpieszuka jest już: „Najwcześniejsze przypadki dotyczą wydarzeń sprzed ok. 30 lat […], a w innej publikacji znika już „ok.”: „To była przez lata tajemnica poliszynela. Przez 30 lat”.

Żonglować liczbami można dowolnie. I wcale się nie troszczyć o to, czy odpowiadają one rzeczywistości. Byle robiły wrażenie na czytelnikach i słuchaczach. A 30 to przecież 10 razy więcej niż 3. I to dopiero robi wrażenie!