Pewna Pani radca prawna, pełniąca też wysoką funkcję w towarzystwie antydyskryminacyjnym, określiła na swoim facebooku (wpis z 24 marca) jako rzetelny reportaż zamieszczony w Tygodniku Powszechnym  w wersji internetowej 21 marca br., a dotyczący rzekomego molestowania przeze mnie studentek i doktorantek („dzięki wspaniałej redaktorce Anna Goc za rzetelny materiał opisujący sprawę”). Sprawdźmy, czy można temu tekstowi taką cechę przypisać.

Przymiotnik rzetelny ma kilka znaczeń. W odniesieniu do wypowiedzi, tekstu czy innego wytworu człowieka znaczy on według najnowszego internetowego Wielkiego słownika języka polskiego PAN: „prawdziwy: zgodny z rzeczywistością”, a także „uczciwy: zgodny z obowiązującymi zasadami” i „stojący na wysokim poziomie”. Zobaczmy, jak wygląda rzetelność w „reportażu” w „Tygodniku Powszechnym”. Ograniczmy się na razie do paru przykładów.

Autorka reportażu pisze:

Profesor nie odpowiedział na nasze kilkukrotne próby kontaktu telefonicznego, SMS-owego i mailowego.

W rzeczywistości wysłała do mnie tylko jeden mejl – na adres prywatny – w niedzielę 20 marca po południu (kiedy nie miałem czasu otwierać poczty),  czyli dzień przed publikacją tego materiału na stronie Tygodnika Powszechnego:

“prośba o komentarz, Tygodnik Powszechny

2022-03-20 13:48:27

goc@tygodnik.com.pl Do:mnie,a.markowski@uw.edu.pl Odebrane, Więcej

Oznacz jako nieprzeczytaną Nagłówki wiadomości

Rozwiń szczegóły”

Dzień dobry, Panie Profesorze,

piszę artykuł o zarzutach molestowania seksualnego, które postawiła Panu grupa kobiet związanych z Wydziałem Polonistyki UW. Poproszę o komentarz i kontakt w tej sprawie.

Anna Goc

Tygodnik Powszechny

 Poza tym Anna Goc nie dzwoniła, nie wysyłała do mnie innych mejli ani SMS-ów. Chyba że była jednocześnie panem Wojciechem Karpieszukiem z „Gazety Wyborczej”, który tego samego dnia napisał artykuł o tym, że molestowałem studentki i doktorantki. Albo więc mieliśmy do czynienia z kilkukrotną transformacją osobowości, albo z uzgodnioną akcją medialną, a pani Anna Goc jest nierzetelna w przestawieniu tej sytuacji. Mejl wysłany w niedzielę na kilkanaście godzin przed publikacją materiału, był typową zagrywką-przykrywką, by nie można było oskarżyć autorki o jednostronność publikowanego materiału.

Autorka pisze, relacjonując podobno wypowiedź jednej z rzekomo molestowanych przeze mnie doktorantek:

Historia Izabeli jest sprzed 4 lat. Jej kontakt z profesorem zaczyna się na drugim roku studiów doktoranckich Izabela: – Profesor uznał, że będzie mówił do mnie po imieniu. Najpierw byłam Izabelą, potem moje imię dodatkowo zdrabniał. Do pozostałych osób w grupie zwracał się „per pan/pani”. Nie czułam się komfortowo, ale starałam się nie zwracać na to uwagi. W lutym prawie połowa wydziału pojechała na konferencję naukową. Profesor dosiadał się do mnie, zajmował mi miejsce w czasie kolacji, chciał ze mną wracać samochodem.

Pomijam już fakt, że na seminariach doktoranckich w tym czasie nie zwracałem się do uczestników i uczestniczek po imieniu (a jeśli to robiłem na wcześniejszych seminariach, to zawsze zwracałem się tak do wszystkich, nie do wybranych, i to najczęściej w formie: „Aniu, czy może pani…”), a nie robiłem tego nigdy do doktorantek, które nie były moimi podopiecznymi. Nierzetelność dziennikarki polega na czymś innym. Otóż nie sprawdziła ona tego, czy rzeczywiście w lutym 2017 lub 2018 odbyła się jakaś konferencja naukowa, w skali ogólnowydziałowej i to poza Warszawą. Albowiem ktoś, kto tak mówi, i ten kto taką wypowiedź zapisuje i przytacza jako prawdziwą, zdradza się, że kompletnie nie orientuje się w strukturze i przedmiocie badań Wydziału Polonistyki UW. Na wydziale tym istnieje kilka instytutów, z których każdy ma inny obszar badań: językoznawstwo, literaturoznawstwo, kultura polska, filologia klasyczna, filologia zachodniosłowiańska, filologia bałtycka. Trudno wyobrazić sobie konferencję naukową, która gromadziłaby „prawie połowę wydziału” o tak różnych przedmiotach zainteresowań. I takiej konferencji nie było, więc ani w lutym 2017, ani w lutym 2018 nie mogłem brać w niej udziału, co sprawdzić można w moich kalendarzach z tamtych lat. W obu tych latach byłem tylko w Poznaniu na jednodniowych obchodach Międzynarodowego  Dnia Języka Ojczystego (w 2017 – 20.02, w 2018 – 22.02).  W trakcie tych obchodów nie wygłaszano referatów naukowych, a zwłaszcza nie robiły tego doktorantki. Ponadto na tych obchodach nie było kolacji (na uroczysty obiad było zapraszane tylko 20 najważniejszych uczestników – organizatorów i znanych profesorów), więc nie mogłem zajmować na niej miejsca dla „Izabeli”.

Kłamstwo jest też w stwierdzeniu, że „profesor […] chciał ze mną wracać samochodem”. Otóż nie tylko nie mam samochodu, ale nie mam też prawa jazdy i nigdy, na żadną konferencję naukową nie jechałem samochodem. A gdyby chodziło o to, że ktoś mnie wiózł na konferencję samochodem, to oświadczam, że nigdy na  komfort posiadania kierowcy nie było mnie stać. Wieźć gdziekolwiek mogła mnie jedynie moja żona i wtedy z reguły towarzyszyła mi przez cały czas. Jeśli natomiast Izabela sugeruje, że chciałem się dosiąść do jej samochodu, to oświadczam, że nigdy nie proponowałem żadnej studentce czy doktorantce, żeby mnie zawiozła  na konferencję czy z niej odwiozła, gdyż zawsze uważałem to za niestosowne i nadzwyczaj krępujące dla obu stron.

W tym czasie miałem cztery doktorantki  kończące doktoraty i żadna z nich nie stawia mi takich zarzutów, jakie są wymienione przez Izabelę, co potwierdziły w rozmowach ze mną. Zresztą akurat te doktorantki występują obecnie czynnie w mojej obronie. „Izabela”  kłamie więc w żywe oczy, a dziennikarka powtarza te kłamstwa w druku. Przecież z łatwością mogła sprawdzić w dokumentach Wydziału Polonistyki, czy była w opisywanym czasie taka konferencja i czy brałem w niej udział, i dowiedzieć się kto pisał u mnie doktorat w tym czasie. Nie zrobiła tego, uwierzyła informatorce, zwłaszcza że ta dalej podała jej sensacyjną informację, że:

Jakiś czas później poprosił, żebym została po zajęciach. „Zaczekaj na mnie” – powiedziałam koleżance. Przyciągnął mnie do ściany, włożył mi język do gardła. Zrezygnowałam ze studiów. Jak to możliwe, że to dzieje się od 30 lat?

Pomijam już dwuznaczną składnię tego rzekomego cytatu, z której może wynikać, że wkładałem język do gardła przez 30 lat owej doktorantce. W rzeczywistości nigdy nie było sytuacji tu opisanej. A kuriozalne jest stwierdzenie, że włożyłem jej język do gardła. Gdyby nie było to w tak tragicznym kontekście, byłoby nawet śmieszne. Notabene motyw wkładania przeze mnie języka do ust rzekomo molestowanych kobiet jest  tu już po raz czwarty przytoczony w tym artykule. Najwyraźniej autorka zrobiła z tego motyw przewodni i dowód na moją brutalność wobec kobiet. To miała być tak subtelna metafora: językoznawca operował językiem w ustach i gardłach osób molestowanych. Zaiste metafora bufora, jak by powiedział K.I.Gałczyński. Zastanawiam się jeszcze, gdzie i do której ściany tak miałem przyciągnąć. Tej, na której wisi tablica? Więc może do tablicy przyciskałem, albo do szafy? Wszystkie doktorantki wiedzą bowiem,  że w pokoju, w którym odbywały się seminaria, wszystkie ściany są zastawione krzesłami, szafami, tablicą.

Inny przykład nierzetelności dziennikarskiej. Pani reporterka nie sprawdziła na ile prawdziwe mogą być następujące enuncjacje:

Profesor proponuje niektórym, żeby byli po imieniu. „Karolinko, kotku” – mówi jednej ze studentek. „Kocie” – innej. „Kochanie” – słyszy jeszcze jedna. Kobiety: „nie wypada, nie chcę”. Wtedy profesor wraca do sprawy w czasie wykładu z kultury języka polskiego: jeśli starsza osoba i wyżej w hierarchii proponuje przejście na „ty”, odmowa jest brakiem grzeczności językowej – mówi.

No jasne, i te studentki z czwartego i piątego roku studiów oraz doktorantki, które to opowiadają, przychodzą później masowo na wykłady z kultury języka dla pierwszego roku studiów, żebym mógł je pouczyć w kwestii grzeczności językowej. Kompletny brak znajomości  realiów toku studiów na polonistyce; dziennikarce nie przyszło do głowy, żeby zweryfikować tę wiadomość. To się nazywa rzetelność?

Poza tym  żadnej studentce ani doktorantce nie proponowałem przejścia na ty. Na ty mam zwyczaj przechodzić z osobami, które uzyskały już doktorat.  Owszem zwracałem się do nich po imieniu, jako wyraz familiarnego, ojcowskiego podejścia do nich. Zresztą nie ja jeden na polonistyce. Kilkoro wykładowców z mojego pokolenia też miało taki zwyczaj. Kiedy zaś przed kilkoma laty zwrócono mi uwagę, że to jest zbyt poufałe i w dzisiejszych czasach niestosowne, wróciłem do mówienia do studentów per pani, panie.

Nieznajomość realiów, niesprawdzanie faktów, pozorowanie kontaktu, przedstawianie cudzej relacji bez jej weryfikacji – tak właśnie wygląda tu dziennikarska rzetelność.