Jednym ze sposobów niszczenia człowieka jest wymazywanie jego nazwiska z opisu wydarzeń, w których uczestniczył,  zwłaszcza takich, w których odgrywał dużą rolę. Od kilku miesięcy doświadczam tego na sobie.

Zaczęło się od tego, że – jak mi powiedziano – na uroczystym posiedzeniu Rady Języka Polskiego z okazji dwudziestopięciolecia tej instytucji (na które oczywiście nie zostałem zaproszony) ani aktualna przewodnicząca, ani nikt z oficjeli nie wspomnieli o mnie, nie wymienili mojego nazwiska. Tak jakbym nie zakładał (z prof. Pisarkiem) tej Rady, nie był jej najpierw wiceprzewodniczącym (1996 – 2000), potem przewodniczącym (2000 – 2018), wreszcie honorowym przewodniczącym (2018 – 2021). I jakby większość przedsięwzięć Rady nie była realizowana pod moim kierownictwem. Podobno przewodnicząca i inni przemawiający starali się w ogóle unikać wymieniania nazwisk osób zasłużonych dla Rady (o ile wiem, wymieniono tylko nazwisko prof. Walerego Pisarka i  upomniano się o zasługi prof. Edwarda Polańskiego), bo gdyby jakieś nazwiska padały, to musiałoby paść i moje.

Kilka tygodni później jedna z językoznawczyń, moja doktorka, miała zabrać głos w pewnym gronie z okazji obchodów święta języka. Rozmawiała w tej sprawie z prezeską RJP, która, jak mi opowiedziano,  radziła jej, żeby  nie wymieniała w swoim wystąpieniu  nazwiska profesora Markowskiego. Nie wiem, czy owa doktorka dostosowała się do tej wskazówki.

W najnowszym numerze miesięcznika „UW” jest artykuł o poradni językowej na UW w związku z 50-leciem jej istnienia. Dziennikarka powołuje się w nim na wypowiedzi trojga osób prowadzących obecnie tę poradnię, w tym dwóch moich doktorek. Wymieniają one osoby zasłużone (mniej lub bardziej) dla poradni, o mnie nie wspominając. Tymczasem przez wiele lat sprawowałem nad poradnią bezpośrednią pieczę organizacyjną i merytoryczną,  zwłaszcza wtedy, gdy byłem dyrektorem Instytutu Języka Polskiego.  Wkładałem wiele wysiłku w utrzymanie działalności tej placówki: starałem się o etat dla pracownika, bo, jak zwykle brakowało funduszy na etaty, starałem się o pieniądze na podstawowe sprzęty, na wyposażenie pracowni. Sam również dyżurowałem pod telefonem,  udzielając porad. Nieraz osoby dyżurujące w poradni po dyżurze zwracały się do mnie z prośbą o rozstrzygnięcie kwestii, o które pytały osoby dzwoniące. Wszystko to jest udokumentowane w zapisach w niemal 30 grubych brulionach pozostałych w archiwum Poradni. Charakterystyczne, że kiedy przestałem być dyrektorem IJP (2012), poradnia wkrótce została zamknięta. Tymczasem w artykule w czasopiśmie UW mojego nazwiska nie ma.

W komentarzach na fb od marca tego roku, kiedy to rozpętała się nagonka prasowa na mnie, pojawiają się apele, żeby zrezygnować z uczenia studentów z moich podręczników, żeby pozbywać się moich słowników, sprzedając je, a pieniądze przeznaczać na szlachetne cele. Słowem – żebym zniknął także jako naukowiec i dydaktyk. Nie zdziwiłbym się, gdyby moje książki i artykuły naukowe były wycofywane z bibliotek.

Chce się mnie dla jakichś celów wymazać z kart językoznawstwa warszawskiego.

Moja emerytowana koleżanka z Instytutu Języka Polskiego napisała w związku z tą sprawą: „Pominięcie roli Andrzeja w historii poradni językowej IJP UW jest w najwyższym stopniu niewłaściwe. Oburza mnie to, że do fałszowania współczesnej jeszcze przecież historii przyczyniają się osoby, które – jak się wydawało – blisko współpracowały z Andrzejem. Czy my już żyjemy w Chinach, gdzie z dnia na dzień może zaginąć  wszelki słuch o jakimś wcześniej znanym powszechnie człowieku?”.