Profesora Andrzeja Markowskiego poznałam na pierwszym roku studiów, kiedy – jak znaczna większość studentów polonistyki – w planach miałam zajmować się literaturą. Jego wykłady zachwycały: były matematycznie uporządkowane i finezyjnie przedstawione. Byłam świeżo upieczoną studentką, a nowa dla mnie atmosfera uniwersytetu pchała mnie do przodu – chciałam nauczyć się jak najwięcej i jak najszybciej dorównać do stawianych studentom wymagań. Poprosiłam więc Profesora o możliwość uczestniczenia dodatkowo w Jego ćwiczeniach, chociaż obowiązkowe zajęcia odbywałam z innym prowadzącym i nie chciałam ich zamieniać na jakiekolwiek inne. Zgodził się. To była ogromna radość, coraz szerzej otwierałam oczy z zachwytu tą dyscypliną – taką uporządkowaną i spójną, a równocześnie opisującą językową codzienność.

 

Nie pamiętam, kiedy dostałam piaskiem w oczy – byłam zresztą pod parasolem swojej Przyjaciółki – jednej z osób, bez których nie wyobrażam sobie życia. Ale nawet jej nie udało się uchronić mnie przed obrzydliwymi plotkami na temat mojej relacji z Profesorem. To o nią obiła się pierwsza fala pytań aferzystów, ale wkrótce dotarła także do mnie.

 

Pamiętam oceniające, podejrzliwe i obślizgłe spojrzenia towarzystwa naukowców, którzy zobaczyli mnie obok profesora na naszym pierwszym wyjeździe naukowym na konferencję do Bydgoszczy. Część z nich wiedziała na pewno, że oprócz mnie na tym wyjeździe miało znaleźć się troje innych studentów z warszawskiej polonistyki (zrezygnowali niemal tuż przed wyjazdem), ale któż dbałby o fakty, kiedy tak przyjemnie tworzy się równoległą plotkarską rzeczywistość.

 

Prawdopodobnie zaczęło się to wszystko w momencie, kiedy za poleceniem i namową Profesora rozpoczęłam pracę w Radzie Języka Polskiego PAN, gdzie współprowadziłam sekretariat – najpierw z inną pracownicą RJP, później z magistrantem ówczesnej sekretarz tej instytucji. Zestawienia korespondencji, mejle, telefony, organizacja posiedzeń i konferencji, za które odpowiadałam, sprawiły, że kontakty z Profesorem zintensyfikowały się – były już nie tylko uniwersytecko-edukacyjne, ale też zawodowe. Pamiętam, że u jednej z moich koleżanek ciekawość wygrała z taktem, a nawet ze zdrowym rozsądkiem i zadała mi pytanie „Czy to prawda, że chodzisz z Profesorem za rękę po kampusie?” Piach w oczy. Odpowiedziałam, że oczywiście, codziennie, i że codziennie całujemy się na dzień dobry tuż przed wydziałem. Szybko tego pożałowałam, bo przecież osobie o takim intelekcie trudno jest odróżnić ironiczny żart od zdania serio, tym bardziej, że prawdopodobnie miałam wtedy nietęgą minę, a plotki tworzą się nie wiadomo kiedy i nie wiadomo jak.

 

Pamiętam, że dużo potem płakałam. Byłam rozżalona, bo przecież wszystkiemu winna była moja płeć – gdybym była studentem współpracującym z Profesorką, tych plotek by nie było. A taki przykład miałam tuż obok siebie – w RJP. Magistrant i Promotorka – współpracujący naukowo i zawodowo – na Uniwersytecie i w Akademii. Czy były jakieś plotki, czy on usłyszał pytanie o spacery pod ramię z Panią Profesor? Nie muszę chyba kończyć.

 

To był trudny czas. Dzięki wsparciu Przyjaciółki, która nauczyła mnie zamykania uszu na idiotyzmy i nonsensy, dałam radę to przetrwać i oddzielić się murem od tego środowiska. Do czasu.

 

Pamiętam, że czułam się wtedy najbiedniejsza na świecie, że czułam się ofiarą opresyjnej społeczności. Przez myśl mi nie przyszło, że te plotki szkodzą także Profesorowi. Z upływem miesięcy i lat udało mi się zresztą o całej sprawie zapomnieć. Studia, praca, pierwsze kroki aktywności naukowej – praca nad referatami i publikacjami – to wszystko było bardzo zajmujące, na tyle, by nie przejmować się nonsensami, a wręcz – by po prostu z tymi ludźmi nie przebywać.

 

Kiedy znowu zaczęło się psuć, byłam już po studiach. Wakacje po egzaminie magisterskim upłynęły głównie na przygotowaniach do rekrutacji na doktorat: dwa etapy, oczekiwanie na wyniki. Edukację w Szkole Doktorskiej rozpoczęłam bezpośrednio po studiach – wszystko układało się, jak najlepiej. I chociaż pandemia nieco pokomplikowała sytuację, to nie zdusiła mojej radości i ambicji. Zdusiła ją wiadomość od profesorki znanej tylko z widzenia i z publikacji.

 

Wiadomość z 11.04.2021

 

Proszę Pani, jestem dawną doktorantką prof. Andrzeja Markowskiego. Dziś podałam Pani nazwisko studentce ____, która szuka kontaktów do osób pokrzywdzonych na UW przemocą seksualną. Być może się z Panią skontaktuje, bo być może Pani takiej przemocy również doświadczyła. Ja doświadczyłam i gdyby potrzebowała Pani rozmowy na ten temat, jestem do Pani dyspozycji.

 

Tamten okropny czas gęsty od plotek poszedł już w niepamięć, więc kilka chwil zajęło mi połączenie kropek. Na początku myślałam, że to jakaś szeroko zakrojona akcja i po prostu komunikat wysłany do wielu. Z pomocą przyszła wiadomość od wspomnianej studentki, która zdjęła mi z oczu klapki – zasłonę bezpieczeństwa. Poczułam się znowu jak ofiara – jak cholerna ofiara losu, która może istnieć tylko pod warunkiem, że jest czyjąś kochanką albo ofiarą. Znowu świat zapomniał o mojej podmiotowości, którą z takim trudem budowałam. Ktoś podejrzewał, że jako dwudziestolatka byłam ofiarą molestowania seksualnego przed starszego o dwa pokolenia profesora i nie zrobił nic! Osoba, która rzekomo sama była w takiej sytuacji, nie podeszła, nie porozmawiała, nie wysłała choćby wiadomości. Upomniała się o mnie dopiero wtedy, kiedy potrzebny był mój podpis… Nie czekając na moją odpowiedź podała moje nazwisko obcej osobie, która – po wymianie zdań – napisała:

 

Wiadomość z 12.04.2021

„Jeśli chodzi o ciebie dostałam kontakt od prof _____, która podejrzewała, że byłaś molestowana przez niego.

Dlatego mialam to założenie”

 

Pamiętam tę wzbierającą we mnie mieszkankę żalu, bólu, lęku i gniewu, która – z różnymi akcentami – towarzyszyła mi przez kolejne miesiące.

 

Kiedy sprawa została nagłośniona, rozpoczęła się fala wiadomości – czy to prawda, czy jak także, co o tym myślę, czy zamierzam zmienić promotora, jak to w ogóle było. Część z tych wiadomości dostałam od osób, o których istnieniu zdążyłam zapomnieć, i które z pewnością zapomniały o mnie. Do czasu tych paskudnych artykułów.

 

Na Facebooku rozległ się gwar, a każdy z komentarzy palił jak ogień. Bo jad uderzał nie tylko w profesora, ale także w osoby nieprzekonane co do prawdziwości publikowanych zeznań. Do tej pory wyrzucam sobie, że tak długo nie byłam w stanie napisać choćby komentarza. A powinnam była.

 

Wkrótce mój Promotor został usunięty z RJP, a także z Zespołu Ortograficzno-Onomastycznego, którego byłam (jestem?) sekretarzem. Wprawdzie na to stanowisko – na prośbę wieloletniej Przewodniczącej Zespołu powołała mnie prof. Katarzyna Kłosińska, a więc moje stanowisko nie miało nic wspólnego z profesorem Markowskim… A jednak – zgodnie z zasadą: kto nie jest z nami, ten jest przeciw nam, usunięto także mnie. W białych rękawiczkach. Po prostu pewnego dnia dostałam zaproszenie na zebranie od osoby pełniącej obowiązki sekretarza.

 

Nie byłam w stanie pójść na to zebranie. Nie dałam rady kontynuować studiów doktoranckich. Posypało się wszystko, na co pracowałam. Długo towarzyszyło mi poczucie, że posypało się, bo jestem kobietą.

 

Żal, ból, lęk i gniew towarzyszą mi nadal, ale są już pod kontrolą, chociaż zajęło to kilka długich miesięcy.

 

Żal, że jestem kobietą, a mój promotor – mężczyzną, a kategoria płci nie może być po prostu przezroczysta.

Ból, bo cały czas pobrzękują we mnie te dwie rzeczywistości wykreowane poza mną i mimo mnie. Ta, w której jestem 20-letnią ofiarą molestowania seksualnego, do której żadna z pań profesor nie wyciągnęła ręki, chociaż tak głośno mówią o kobiecej solidarności i feminizmie. Oraz tamta, w której byłam kochanką profesora, a nie – tak po prostu, jak to na uniwersytecie – jedną z jego najlepszych studentek.

Lęk, bo znowu nie z własnej winy jestem na świeczniku, a moje imię pada nawet na „wysłuchaniu” w Komisji (z nazwy) Antydyskryminacyjnej.

Gniew, bo jako dorosła już kobieta tak reaguję na próby wykorzystywania. A zostałam wykorzystana – nie przez Profesora Markowskiego, ale przez ludzi bliżej lub dalej związanych z Uniwersytetem Warszawskim, którego teraz się wstydzę i przez którego bramę nadal boję się przejść.

 

Występuję przeciwko dyskryminacji z jakiegokolwiek powodu, staram się częściej obserwować i rozumieć niż oceniać – jestem feministką. Walka wytoczona przeciwko Profesorowi – w którą jakoś przypadkowo zostałam wplątana – z feminizmem ma niewiele wspólnego. Feminizm jest odpowiedzą na wciąż aktualne problemy społeczne – zwłaszcza na te, które nie są regulowanie prawnie. Feminizm akcentuje podmiotowość kobiet jako równoprawnych uczestniczek życia społecznego, które tak samo jak mężczyźni mogą być niezależnymi bytami: nie muszą być niczyimi rodzicami, partnerkami ani ofiarami – mogą tylko i aż – być.

 

Ja staram się być, chociaż nie jest to wcale łatwe. Próbuję walczyć o siebie: niezależną, z nikim nie powiązaną. To oświadczenie, do którego długo dojrzewałam, jest kolejną taką próbą.

 

 

Gabriela